Przenieśmy się do roku 1955. Jest upalny dzień. Słońce ogrzewa mazurskie jezioro, łąki i pola. Gospodynie doją krowy ręcznie, a ciepłe mleko spływa bezpośrednio do wiadra. Kury biegają swobodnie po podwórku i nikt nie stempluje jajek.
Słupek rtęci pnie się w górę. Zwierzęta w gospodarstwie poruszają się leniwie.
Stop!
Czy na pewno wszystkie zwierzęta?
O, faktycznie! Coś się dzieje!
Wzdłuż płotu właśnie przebiegł pies, za nim jak cień przemknął drugi. Psom nie dokucza temperatura. Mają swój cel.
Muszą jeszcze przebiec 1000 metrów.
Woń zapachu prowadzi je jak po sznurku.
Są coraz bliżej.
Zatrzymały się przed pastuchem. Muszą umiejętnie przejść pod drutem, w przeciwnym razie zostaną popieszczone prądem.
Na pastwisku pasą się owce. Spokojnie skubią zieloną trawę. Jest ich 20 sztuk.
Psy zbliżają się do stada.
Po niezbyt długiej chwili na pastwisku pasie się 13 owiec. Siedem sztuk leży martwych. Krew wycieka im z przegryzionych gardeł.
Psy spokojnie wracają do gospodarstwa mojego dziadka. Według nich nie stało się nic strasznego.
Dziadek musiał zapłacić za martwe owce. Czy ukarał psy?
Parę dni po zdarzeniu sąsiad pyta: Antoni, jak ukarałeś swoją wilczurkę?
Dziadek na to: Pokiwałem groźnie palcem. Powiedziałem jej, że tak nie wolno postępować.
Takie zachowanie może szokować. Ale było bardzo słuszne. Dziadek intuicyjnie wiedział, że ukaranie psa po fakcie nic nie da. Pies żyje bieżącą chwilą i nie zrozumiałby, że kara jest za to, że trzy godziny wcześniej zagryzł owieczkę.